Niniejszy tekst jest wprowadzeniem do książki pod tym samym tytułem, stanowiącej zbiór rozmów autora z osobami bezpośrednio zaangażowanymi w samozorganizowane, demokratyczne przedsięwzięcia bądź zajmującymi się ich systematycznym badaniem: w siedmiu wywiadach sprawy współczesnej Rożawy (Kurdystan) spotykają się z Nestorem Machno i jego Wolnym Terytorium z ukraińskich stepów początku XX wieku, Obóz dla Puszczy z ruchami Occupy i Oburzonych, sztuka organizacyjna z utopiami cyfrowej demokracji, a uwspólnianie instytucji kultury z demokracją pracowniczą oraz sprawiedliwością naprawczą. Książka zostanie wydana nakładem wydawnictwa Biennale Warszawa. Jej premiera będzie miała miejsce 31 maja br., podczas trwania Polskiego Forum Społecznego.
Co to jest demokracja?
Demokracja, mogłoby się wydawać, nigdy nie miała tylu przyjaciół. Nie tylko więcej krajów niż kiedykolwiek wcześniej spełnia kryteria stawiane demokracjom parlamentarnym, ale nawet reżimy mniej lub bardziej autokratyczne – od Putinowskiej Rosji po post-Castrowską Kubę – czują się jakby zmuszone do legitymizowania swojej władzy poprzez symulowanie procedur wyborczych czy też stosowanie ich w mniej lub bardziej okrojonej formie. W innych wypadkach, jak ma to miejsce w wielu krajach Afryki, Azji czy Ameryki Łacińskiej, wybory służą do nadania skorumpowanym oligarchiom pozoru wiarygodności w oczach miejscowej ludności oraz opinii międzynarodowej. Politycy rządzący w krajach, gdzie reguły nowoczesnego parlamentaryzmu z jego podziałem władz oraz przynajmniej deklaratywnym szacunkiem dla mniejszości są notorycznie łamane, z chęcią odwołują się do głosu „suwerena”, którego ponoć reprezentują, nawet jeśli faktycznie popiera ich nie więcej niż ¼ populacji, jak ma to miejsce na przykład w Polsce czy na Węgrzech. Wola powszechna i demokratyczne uzasadnienie wydaje się fundamentem społeczno-politycznego ducha epoki.
Z drugiej jednak strony, tak namysł nad demokracją, jak próby jej praktycznego rozwijania przybierają raczej skarlałą formę, aby posłużyć się jak najbardziej eufemistycznym określeniem. Liberalne centrum społecznej debaty, śmiertelnie wystraszone populistyczną rewoltą, pozostaje uwięzione w imaginarium rodem z lat 90. ubiegłego stulecia, kiedy opiewano takie abstrakcje jak „społeczeństwo obywatelskie” czy „wolność”, uznając je za niewzruszony fundament nowoczesnej polityki. Chociaż mało kto wierzy już dzisiaj w znany bon mot Fukuyamy o końcu historii, liberalni publicyści i teoretyczki zachowują się tak, jakby demokracja parlamentarna była ahistorycznym wzorcem demokratycznego społeczeństwa odlanym z platyny obywatelskości i zdeponowanym w jakimś politycznym odpowiedniku Międzynarodowego Biura Miar i Wag Sevres pod Paryżem, gdzie przechowuje się platynoirydowy pręt będący niegdyś uniwersalnym punktem odniesienia przy wyznaczania długości jednego metra. Tymczasem nic tak nie służy napędzaniu populistyczno-konserwatywno-faszystowskiej rewolty, jak defekty mechanizmów reprezentacji politycznej sprawiające, że znaczne segmenty populacji czują się wykluczone z udziału w naszym kolektywnym życiu politycznym i są skrajnie rozczarowane zachowaniem polityków z głównego nurtu. Stąd wspólna różnym populizmom – tak tym prawicowo-konserwatywnym, jak formacjom określanym jako populizm lewicowy – postawa anty-establishmentowa i związana z nią tendencja do wybierania polityków, którzy nie mieszczą się w umiarkowano-„rozsądnym” formacie forsowanym przez liberalne centrum.
Czymżesz jednak jest demokracja? Wydaje się, że łatwiej jest nam odmieniać termin „demokracja” przez najróżniejsze rodzaje i przypadki, tworząc szereg związków frazeologicznych takich jak „demokracja liberalna”, „demokracja radykalna”, „demokracja parlamentarna”, „demokracja bezpośrednia”, „demokracja uczestnicząca” itp., niż odpowiedzieć na pytanie, czym jest demokracja jako taka. Czy owe nie tylko różne, ale często wzajemnie sprzeczne formy ustrojów demokratycznych łączy coś wystarczająco silnego i istotnego, że możemy wpisać pod nimi wszystkimi jakikolwiek wspólny mianownik? Jeśli tak, co mogłoby to być? Jeśli nie, to może używanie samego tylko terminu „demokracja” bez jakiejkolwiek przydawki jest równie puste i mylące, co użycie takiego słowa, jak „koło” bez precyzowania, czy chodzi nam o część samochodu czy o organizację zrzeszającą gospodynie wiejskie?
Niniejsza książka, będąca podsumowaniem i efektem półrocznego cyklu dyskursywno-badawczego prowadzonego przez Biennale Warszawa od stycznia do czerwca 2018 roku, to próba odpowiedzi na powyższe – oraz inne istotne – pytania dotyczące demokracji. Aby móc sobie z nimi poradzić, przyjęliśmy perspektywę, która jednocześnie dystansuje się tak od politologicznych, jak i filozoficznych ująć demokracji, próbując połączyć je w rozumieniu demokracji odwołującym się nie tyle do jej istoty czy do zestawu norm i wartości, jakie jej towarzyszą, ale do praktyki organizującej w szczególny sposób nasze kolektywne życie. Jest to próba kategoryzacji bardzo różnych praktyk społeczno-politycznych podjęta w duchu podobnym do tego, który kierował Jurgenem Habermasem, gdy w latach 60. XX wieku zaproponował nowy sposób kategoryzowania ludzkiej wiedzy. Nie odwoływał się on ani do przedmiotu badań właściwego danej dyscyplinie, ani do administracyjno-biurokratycznych podziałów dyscyplinarnych, ale zgodnie z duchem filozofii praxis za punkt wyjścia postawił jedno proste pytanie: Na jakie konkretne zainteresowanie ludzkie odpowiada dana wiedza? Czy też, ujmując to inaczej: Po co chcemy wiedzieć to, co chcemy wiedzieć? Do osiągnięcia jakich celów ma służyć wiedza, którą chcemy zdobyć? Z takiego też punktu czy też zgodnie z taką metodą proponujemy spojrzeć na demokrację: Jaki cel chce osiągnąć społeczeństwo, które ustanawia demokratyczne formy władzy? Czemu mają one służyć? Do jakiego pożądanego stanu społecznego mają nas doprowadzić. Jaką formę zbiorowego życia mają nam pomóc ustanowić?
Podejście takie ma kilka istotnych zalet. Pozwala nam ono ująć niezmienną istotę demokracji, ale też zrozumieć różnorodność jej historycznych form bez popadania ani w metafizyczny dogmatyzm, ani w redukcjonizm, który we wszystkim, co nie służy arbitralnie ustanowionemu celowi widzi jedynie ułudę lub ideologiczne oszustwo. Bo o ile prawdą jest na przykład, że w istniejących reżimach liberalno-demokratycznych kapitał dysponuje możliwościami wpływu na proces polityczny nie dającymi się pogodzić z ideą suwerenności ludu, o tyle dogmatyczne powtarzanie formułki o rządach parlamentarno-demokratycznych jako komitecie zarządzającym zbiorowymi interesami burżuazji nie pozwala na zrozumienie wielu historycznych zjawisk związanych z polityką wyborczą, jak choćby zaciętych walk klasy robotniczej o uzyskanie prawa wyborczego czy też ewidentnych zdobyczy socjalnych, jakich owa klasa dokonała w obrębie reżimów liberalno-parlamentarnych. Owe zdobycze były, oczywiście, owocem walki klasowej, jeśli jednak dało się ustanowić je, działając w ramach parlamentaryzmu, musiał on być przynajmniej momencie historycznego rozwoju czymś więcej niż tylko zabawką w rękach cynicznej burżuazji.
Czym więc byłaby w takim razie demokracja rozumiana jako forma życia, a więc jako zestaw praktyk, sposobów działania i organizacji definiujących nas jako zbiorowy podmiot polityczny? Jeśli istnieje trans-historyczny i trans-kulturowy inwariant, na którym możemy się oprzeć, odpowiadając na to pytanie, byłaby nim walka z tym, co Guy Debord nazwał kiedyś najstarszym podziałem pracy: dążenie do nieustającego zamazywania podziału społeczeństwa na rządzących i rządzonych. Procesualny charakter demokracji kluczowy w tak sformułowanej definicji jest nie do przecenienia. Demokracji nie możemy rozumieć jako konkretnego zestawu reguł, który zawsze i wszędzie zaaplikowany da raz na zawsze określone rezultaty. Żadne konkretne rozwiązanie organizacyjno-ustrojowe nie jest w każdym kontekście i raz na zawsze postępowe; nie gwarantuje ustanowienia po wsze czasy demokratycznego porządku. Społeczeństwo jest bowiem dialektyczną konfrontacją grup, które pod wpływem owej konfrontacji zmieniają i adaptują swoje strategie walki tak, aby w nowym kontekście móc realizować swoje kluczowe interesy. Każde konkretne rozwiązanie ustrojowe – na przykład rządy parlamentarnych przedstawicieli – może pełnić w pewnych okolicznościach historyczno-społecznych rolę wehikułu demokratyzacji, nie znaczy to jednak, że pozostanie na zawsze ostatecznym wcieleniem demokratycznych cnót. Jeśli przestanie być ono skuteczne w realizacji dążenia do zamazywania podziału na rządzących o rządzonych i stanie się raczej narzędziem w rękach grup uprzywilejowanych wykorzystujących je do utwierdzenia swojej pozycji – jak stało się niestety dzisiaj w dużej mierze z parlamentaryzmem – aspiracje demokratyczne będą musiały znaleźć sobie nowe formy i nowe narzędzia realizacji swoich celów. Zresztą nie tylko współczesność, ale również historia demokratycznych form organizacji, dostarcza dobrych ilustracji tego stanu rzeczy.
Od demokracji do rządów przedstawicielskich…
Zgodnie z powszechnym wyobrażeniem korzenie naszych demokratycznych systemów tkwią w starożytnej Grecji, gdzie demokracja w ogóle się narodziła; bo przecież sama jej nazwa to połączenie dwóch greckich słów. Jakkolwiek epicko brzmieć mogłaby taka narracja, jest w niej więcej ideologicznego uroszczenia niż zdania sprawy z historycznej zmienności form demokratycznej organizacji. Z proceduralno-formalnego punktu widzenia poza nazwą nic właściwie nie łączy naszej demokracji z tym, co praktykowali starożytni Grecy.
Pierwsza i podstawowa różnica między nowoczesną a klasyczną demokracją dotyczy jej absolutnie centralnego urządzenia, a mianowicie wyborów. Grecy znali ten możliwy sposób organizacji procesu wyłaniania władzy, ale świadomie i celowo go nie stosowali. Tak – w Grecji nie było wyborów konstytuujących, jak ma to miejsce we współczesnych demokracjach, najważniejsze ciało przedstawicielskie czyli odpowiednik dzisiejszego parlamentu, który w Atenach zwał się Radą Pięciuset. Ustaleniu jego składu służył Grekom zupełnie inny mechanizm: losowanie. Współcześnie dla większości ludzi brzmi to w pierwszej chwili jak kuriozalny żart – jak to możliwe, żeby Grecy, równie wyrafinowani i wielcy w swojej filozofii, opierali swoje życie polityczne na czymś w rodzaju totolotka? Tak jednak było i stanowił to, jak już wspomniałem, celowy i dobrze umotywowany wybór. Opierał się on na szeregu silnie uzasadnionych przesłanek. Grecy uważali, że jeśli nieodzowną cechą ładu demokratycznego jest to, że każdy obywatel ma takie same szanse sprawowania władzy, to odwoływanie się do mechanizmu wyborczego jest dalece niewskazane. Wybory i związana z nimi nieodzownie agitacja wyborcza, jak każda sytuacja komunikacyjna, stwarza pole do popisu przede wszystkim jednostkom obdarzonym darem oratorskim, zdolnością przekonywania, a nawet uwodzenia słuchaczy oraz dysponujących zasobami pozwalającymi aktywniej agitować na rzecz własnej kandydatury. Tak więc – aby ująć to w jak najprostszy sposób – ktoś, kto jest bogaty, atrakcyjny i świetnie przemawia ma w takiej sytuacji gigantyczną przewagę nad kimś, kto jest brzydki, biedny i się jąka, a różnica ta nie ma wiele wspólnego z racjonalną wartością argumentów bądź postulatów zgłaszanych przez którąkolwiek ze stron. W człowieku istnieje po prostu pewna podatność na bycie uwodzonym, z którą trudno jest racjonalnie polemizować. Dlatego wybory to festiwal demagogów; owo słowo, wywodzące się również ze starożytnej greki, oznacza kogoś, kto ma zdolność czarowania (magia) tłumu (demos).
Wszystkie powyższe problemy rozwiązuje losowy wybór rządzących. Los, jak słusznie uważali Grecy, jest sprawiedliwy w tym sensie, że nikogo nie faworyzuje – każdy ma takie same szanse bycia wylosowanym. W ten sposób losowanie w pełni realizuję jedną z głównych cech demokracji, o której pisał Claude Lefort: proces demokratyczny – w naszym wypadku wybory, w Grecji losowanie – rozbija społeczeństwo na arytmetycznie zdefiniowany zbiór jednostek, które są sobie doskonale równe, a więc w pewnym sensie neguje naturę społeczeństwa, bo nie sposób pomyśleć społeczeństwa bez hierarchii. Przewaga modelu greckiego polega na tym, że w naszym ustroju tylko czynne prawo wyborcze ulega takiej arytmetycznej egalitaryzacji: zasada „jeden człowiek – jeden głos” sprawia, że niezależnie od pozycji i majątku każdy i każda znaczy w procesie wyborczym tyle samo. Inaczej ma się jednak sytuacja z biernym prawem wyborczym, którego funkcjonowanie we współczesnych reżimach parlamentarnych nie tylko nie jest umieszczone w odpowiednim dystansie wobec tego, co społeczne, ale pozostaje z nim niebezpiecznie splecione: ludzie bogaci, popularni i wspierani przez potężne instytucje prywatne mają większe szanse na zdobycie urzędu niż biedni, pogardzani i pozbawieni takowego wsparcia. Mankament ów jest jedną z głównych sił animujących dzisiaj populistyczną reakcję tak w Polsce, jak i w innych miejscach świata.
Losowanie rządzących nie jest oczywiście pozbawione wad, jak każdy chyba system organizacji władzy czyli dominacji jednego człowieka nad innym, wrócę jednak do tej kwestii dalej, gdy spróbuję omówić istniejące propozycje zdemokratyzowania ustrojów parlamentarnych. Teraz istotniejsze jest coś innego: kontrast między starożytną demokracją a współczesnymi systemami politycznymi również określanymi tym mianem. Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z paradoksem, ale i z ogromną ironią historii.
Nowoczesny parlamentaryzm wyrastał przez długie stulecia na bazie feudalnej instytucji rady królewskiej (łac. Curia regis), która spełniała na dworach francuskich i angielskich funkcje doradcze. Genealogia przekształceń owej instytucji i stopniowego poszerzania jej prerogatyw sięga aż trzynastego wieku i znanej Magna Carta podpisanej przez Jana bez Ziemi w 1215 roku. Pierwszym w pełni ukształtowanym pod względem formalnym nowoczesnym reżimem przedstawicielskim były Stany Zjednoczone Ameryki. Amerykański Kongres obradujący po raz pierwszy 3 marca 1789 roku – a więc w momencie, gdy we Francji wciąż panował ancien regime – to najstarsza nowoczesna instytucja parlamentarna na świecie. Dlatego też niesłychanie interesujące jest prześledzenie dyskusji, jakie towarzyszyły wtedy ustanowieniu owej pierwszej nowoczesnej demokracji parlamentarnej.
Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, entuzjazm dla demokracji – tak gdy chodzi o sam termin, jak i o praktykę, czyli rządy ludu – był wtedy wśród amerykańskich elit niewielki. David Greaber w książce poświęconej ruchowi Occupy Wall Street – a pośrednio demokracji jako takiej – przytacza ciekawy fakt z tamtej epoki: otóż epitet „demokrata” funkcjonował wtedy mniej więcej tak, jak dzisiaj „populista” i oznaczał osobę, która opowiadając się za rządami motłochu, szafuje popularnymi, aczkolwiek nieodpowiedzialnymi i niebezpiecznymi hasłami. Rzeczywiście, gdy sięgniemy do debat, jakie toczyły się na łamach pisma The Federalist w okresie poprzedzającym ustanowienie USA, znajdziemy tam mnóstwo dowodów złej opinii Ojców Założycieli na temat demokracji. Tak na przykład James Madison przekonywał:
Demokracje były zawsze areną zamieszek i sporów. Nie respektowały indywidualnego bezpieczeństwa i praw własności. Ich żywot był generalnie krótki, a śmierć gwałtowna. Politycy, którzy wychwalali teoretyczną wyższość tych systemów, błędnie zakładali, że sprowadzając ludzkość do doskonałej równości politycznej, wprowadzają jednocześnie doskonałą równość własności, opinii i namiętności.
Wtórował mu inny amerykański mąż stanu, Aleksander Hamilton:
Nie można czytać historii drobnych republik Grecji i Italii, nie odczuwając przy tym grozy i niesmaku wobec wstrząsów, jakimi były ustawicznie miotane z powodu szybkiego następowania po sobie rewolucji, które utrzymywały je w stanie wiecznej oscylacji pomiędzy skrajnościami: tyranią i anarchią.
W opinii Ojców Założycieli to nie demokracja była pożądanym i najlepszym z możliwych ustrojów. Ponad nią stawiali republikę, a więc ustrój, w którym lud ma wpływ na wyłanianie rządzących, sam jednak nie sprawuje władzy. Zdaniem Madisona rządy przedstawicieli miały ogromną przewagę nad rządami ludu:
Są szczególne chwile w życiu publicznym, kiedy lud, stymulowany jakimiś nadzwyczajnymi namiętnościami lub złudnymi nadziejami czy też wprowadzony w błąd przez działających celowo manipulatorów, może podjąć działania, które później sam będzie przykładnie potępiał i głęboko ich żałował. W tych momentach, jakżesz cenna okaże się interwencja grupy umiarkowanych i cieszących się szacunkiem obywateli, która pozwoli zatrzymać zgubne działanie i oddalić cios, jaki lud mógłby sam sobie zadać do chwili, gdy rozum, sprawiedliwość i prawda znów obejmą władzę nad zbiorowym umysłem.
Widać tu wyraźnie, że parlamentaryzm, chociaż w tamtym okresie rewolucyjny, miał też od swojego zarania silny rys konserwatywny, a mianowicie hołubiony przez protagonistów amerykańskiej republiki podział na lud – the many – oraz elity – the few. Zgodnie z głęboko paternalistyczną logiką zaproponowaną przez Madisona, zadaniem elit jest sprawowanie pastoralnej władzy czy też kurateli nad masami; nie chodziło oczywiście o bezwzględną dyktaturę, ale o wrażliwą troskę, którą zapewnić miał mechanizm wyborczy, jednak element upupiania ludu jest w całej konstrukcji trudny do przeoczenia. Owa różnica w społecznej ontologii przełożyła się na różnicę w konstrukcji politycznych procedur, co precyzyjnie i otwarcie wyraził Madison, pisząc, iż “wielka różnica między demokracją a republiką polega na oddaniu w tej drugiej władzy w ręce małej grupy obywateli wybranych przez resztę”. Republika odznacza się “całkowitym wyłączeniem ludu, w jego kolektywnej formie, z jakiegokolwiek udziału w rządzie [podkreślenie moje – J.S.]” .
Takie ujęcie, dystansujące się od ideologicznej fikcji, zgodnie z którą „wybory = demokracja”, pozwala uchwycić wewnętrznie sprzeczną naturę parlamentaryzmu: jego zadaniem jest zarówno dać wyraz suwerenności ludu – bo to lud w końcu powołuje władzę – jak i mitygować jego zapędy do samodzielnego rządzenia. Parlamentaryzm, jak to często bywa z rozwiązaniami liberalnymi, stanowił więc rodzaj kompromisu między konserwatyzmem arystokracji dążącej do zachowania dawnych hierarchii oraz rewolucyjnymi zapędami radykalnych mas chcących przejąć władzę. Był rozwiązaniem, w którym wciąż rządzili jakby arystokraci – w sensie ich wyłącznego prawa do faktycznego rządzenia – jednak przeciętny człowiek mógł mieć wpływ na to, kto stanie się owym „arystokratą” na wyraźnie zdefiniowany i nieprzekraczalny okres czasu. Jak każdy kompromis musiał więc zawierać w sobie elementy drogie obu stronom.
Tak właśnie widzą parlamentaryzm różne trzeźwe i rzeczowe ujęcia teoretyczne wypracowane na przestrzeni XX wieku. Spośród nich na uwagę zasługują przede wszystkim dwa: koncepcja konkurencyjnego przywództwa Josepha Schumpetera oraz poliarchii Roberta Dahla. Zgodnie z tą pierwszą wybory to moment, w którym jako obywatele i obywatelki państw o ustroju parlamentarnym, możemy wyrazić swoje przyzwolenie na bycie rządzonymi przez te a nie inne osoby. Przyzwolenie to jednak coś innego niż wola, co każdy i każda intuicyjnie czuje: jest czymś zupełnie inny, gdy pozwalamy, aby coś się działo niż gdy chcemy, aby tak było. W momencie oddania głosu w wyborach dajemy wyraz jedynie swojemu przyzwoleniu, a nie woli. Ta druga wyraża się na przykład w referendum, a nie w sytuacji, gdy delegujemy na kogoś możliwość podejmowania konkretnych decyzji. O ile więc demokracja zbudowana jest na logice woli, o tyle parlamentaryzm, zwany inaczej ustrojem republikańskim konstytuuje logika przyzwolenia.
Koncepcja poliarchii Roberta Dahla pozwala zrozumieć, jakie praktyczne konsekwencje płyną z wewnętrznie sprzecznej natury republikanizmu, czyli z jego dążenia do jednoczesnego dania wyrazu woli ludu i jej mitygowania. Ten amerykański politolog uważa, że ustroje republikańsko-parlamentarne to w praktyce kombinacja różnych ośrodków władzy – stąd sam termin: od greckich słów poli – wiele oraz arché – zasada, władza. Posiadają one komponent demokratyczny, którym są wybory. Mają jednak również element oligarchii, a więc rządów bogatych, co widać na przykład we wpływie wielkiego kapitału na proces polityczny poprzez lobbing czy finansowanie kampanii wyborczych. Mają również element arystokratyczny, bo tak nazwać wypada wpływ na politykę państwową instytucji i jednostek o wysokim statusie odziedziczonym. W Polsce przykładów nie trzeba daleko szukać, wystarczy bowiem wskazać na pozycję kościoła katolickiego. W poliarchii mamy też niedemokratyczne komponenty, których nie da się łatwo zmapować na tradycyjne kategorie, jak na przykład wpływ polityczny organizacji trans-narodowych, jak choćby Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy NATO.
Przedstawiona powyżej skrótowa dekonstrukcja ustroju republikańskiego nie ma być bynajmniej jego absolutną krytyką jako ideologicznie zafałszowanej formy klasowego panowania tout court. Sprawa jest bardziej skomplikowana i wymaga rozróżnień nie tylko strukturalnych, ale również historycznych. Przede wszystkim, co sygnalizowałem już wcześniej, dana forma organizacji politycznej może być w jakimś konkretnym kontekście historycznym czynnikiem demokratyzującym nawet jeśli nie jest wcieleniem demokracji jako takiej. Demokratyzacja to bowiem proces czy też ruch, a nie stan czy położenie. Każdy krok na drodze od autokracji do demokracji jest ruchem demokratyzującym i czymś takim dokładnie był w XVIII i XIX wieku parlamentaryzm. Nie powinno być co do tego śladu wątpliwości, podobnie jak co do nie-demokratycznego, a nawet anty-demokratycznego charakteru parlamentaryzmu. Owa paradoksalna natura demokracji parlamentarnej nie jest zaskakująca, jeśli popatrzymy na nią z punktu widzenia dialektycznego, bo zmiana historyczna ujęta dialektycznie jawi się jako sekwencja zawsze realizująca się poprzez formy społecznej organizacji nie tylko antagonistyczne wobec siebie nawzajem, ale również wewnętrznie sprzeczne.
Możliwe jest wreszcie inne jeszcze uhistorycznienie parlamentaryzmu, które odwołuje się do przedstawionej powyżej definicji demokracji jako procesu zacierania różnicy między rządzącymi a rządzonymi. W momencie swojego powstania nowoczesny parlamentaryzm był ruchem znoszenia owego przeciwstawienia: dawał ludowi nowe możliwości wywierania wpływu na władzę, dalece powiększając jego suwerenność. Nie do końca wprowadzał ją w życie, ale jednak była to zmiana duża i istotna. Tak jest zresztą do dzisiaj w przypadku demokratyzacji ustrojów autokratycznych. Problem polega na tym, że tego typu postępowość – historyczna i kontekstowa – nigdy nie jest dana raz na zawsze. I nie chodzi tylko o sam upływ czasu, ale raczej o fakt, że dialektyczna gra między rządzonymi i rządzącymi ma wszelkie cechy wyścigu zbrojeń, który nieustannie na nowo ustanawia poziom zero swojej własnej równowagi. Jak ma to miejsce często w świecie żywym – i to nie tylko ludzkim – gdy tylko jedna stron zapewni sobie przewagę dzięki jakiemuś nowemu rozwiązaniu, druga strona uczy się ową przewagę neutralizować i kompensować, przez co wszystko wraca do punktu wyjścia. Tak mniej więcej wygląda sytuacja obecnie: parlamentaryzm z postępowej formy ludowego empowermentu – a więc uwłasnowolnienia, jak najlepiej chyba przetłumaczyć ów angielski termin – przerodził się w zabawkę bogatych elit, które znalazły sposoby na obejście procedur demokratycznych, zwiększając tym samym komponent oligarchiczny oraz arystokratyczny poliarchii, w których żyjemy. Instytucjonalnym korelatem owej sytuacji jest pojawienie się odrębnej klasy politycznej, a więc ludzi, którzy rządzenie uczynili swoim zawodem i albo od zawsze albo od bardzo dawna nie zajmowali się niczym innym poza zasiadaniem w takich czy innych instytucjach władzy. Nawet pobieżny rzut oka na polską scenę polityczną pokazuje, jaka jest skala owego problemu i że nie jest on bynajmniej związany z określoną opcją polityczną – to, co łączy Jarosława Kaczyńskiego, Bronisława Komorowskiego, Donalda Tuska, Aleksandra Kwaśniewskiego i większość naszych polityków to fakt, że poza ewentualnymi epizodami w latach 80. ubiegłego stulecia – a więc 4 dekady temu – nigdy w swoim życiu nie zajmowali się właściwie niczym poza pracą w strukturach władzy. To samo dotyczy klas politycznych w większości demokracji parlamentarnych na świecie. Czegokolwiek by nie powiedzieć o takim stanie rzeczy, jedno jest pewne: trudno mówić tu o znoszeniu rozróżnienia na rządzących i rządzonych. Wydaje się ono raczej bardzo głęboko wpisane w architekturę naszych systemów politycznych. Czy to dziwne, że populiści tak często i chętnie kwestionują reprezentatywność tych systemów, a tym samym ich demokratyczność?
Jakby tego było mało, owa sprofesjonalizowana i wyalienowana klasa polityczna na każdym kroku demonstruje swoją tragiczną nieudolność i dysfunkcjonalność. Globalne zmiany klimatyczne to tylko najbardziej dramatyczny przykład niezdolności polityków i polityczek do rozwiązania palących problemów ludzkości. Podobną indolencją wykazują się oni, gdy chodzi na przykład o konsekwencje kryzysu finansowego z roku 2008, w którego cieniu wciąż wszyscy żyjemy czy o politykę lokalną, jak na przykład walkę ze smogiem. W wielu absolutnie kluczowych sprawach decyzje klasy rządzącej w żaden sposób nie odzwierciedlają opinii i wartości przeważających w społeczeństwie, mówienie więc o demokracji zakrawa na ponurą kpinę. Nawet w kraju takim jak Polska, którą trudno zaliczyć do awangardy społecznego postępu, opinia publiczna jest bardziej otwarta i progresywna niż to, co mają do zaproponowania polityczne elity. Tylko w jednej istotne sprawie, czyli w stosunku od uchodźców, Polacy i Polki są dzisiaj równie zachowawcze, co rząd – większość jest przeciwna ich wpuszczaniu. Poza tym jednak żadne z szaleństw ani rządu PiS, ani poprzednich ekip nie przeszłoby testu popularnego wsparcia i nie doczekałoby się realizacji, gdyby Polską rządziła demokratycznie większość społeczeństwa, a nie zdeterminowana i dobrze zorganizowana mniejszość, jak ma to miejsce dzisiaj. Szereg badań opinii publicznej pokazuje, że Polacy i Polski byli w większości przeciw wycinaniu Puszczy Białowieskiej, niszczeniu Trybunału Konstytucyjnego, zmianom w systemie sądowniczym, eksmisjom w czasie reprywatyzacji budynków komunalnych czy torturowaniu ludzi w nielegalnych więzieniach we współpracy z CIA. Większość polskiego społeczeństwa popiera dzisiaj wyprowadzenie religii ze szkół do salek katechetycznych przy kościołach, a tylko radykalna mniejszość oscylująca wokół 15% uważa, że należy zaostrzyć przepisy dotyczące przerywania ciąży. Mimo tego klasa polityczna nie tylko nie jest w stanie stanąć na wysokości zadania i doprowadzić do uchwalenia praw, które byłyby zgodne z opiniami większości, ale działa dokładnie wbrew nim.
… i z powrotem, czyli demokratyczne alternatywy dla polityki parlamentarnej.
Diagnoza kryzysu demokracji jest dzisiaj powszechna. Równie powszechne jest jednak złudzenie dotyczące źródeł owego kryzysu. Większość komentatorów wydaje się być zdania, że ma on swe źródło poza sferą polityczną i wynika ze zjawisk o charakterze społecznym: zmian w stylu życia, erozji etosu obywatelskiego, bierności sporej części społeczeństwa, nowych technologii telekomunikacyjnych itp. itd. Jeśli jednak trzeźwo spojrzymy na podstawowe założenia i historię systemów parlamentarnych, okaże się, że kryzys reprezentatywności instytucji przedstawicielskich i wiążąca się z nim ich delegitymizacja nie jest przysłowiowym wypadkiem przy pracy, ale raczej logiczną konsekwencją sposobu, w jaki skonstruowano sam mechanizm reprezentacji. Brak bezpośredniego przełożenia masowych dążeń na ustawodawstwo to konstytutywna cecha parlamentaryzmu, w którym rządzi, jak ujął to Madison, nie lud, ale jego przedstawiciele.
To właśnie ów fundamentalny dla parlamentaryzmu mechanizm blokowania suwerenności ludu i związane z nim wypaczenie reprezentacji dają impuls populistycznej rewolcie przeciwko systemowi jako takiemu. Jeśli bowiem coś łączy populistyczne erupcje w najróżniejszych miejscach na świecie, to mniej wektor ich politycznej orientacji – czyli stary podział na prawicę i lewicę – ale raczej niechęć wobec politycznego establishmentu tout court i poszukiwanie alternatyw wobec niego. Gdy dostępna jest postępowa opcja antyestablishmentowa, nawet w społeczeństwach mających opinię prawicowych gotowa poprzeć jest je ogromna grupa elektoratu. Tak było w Stanach Zjednoczonych, gdzie antyestablishmentowy Bernie Sanders miał większe szanse wygrać z antyestablishmentowym Trumpem niż establishmentowa Hilary Clinton, chociaż najciekawszego przykładu dostarcza Austria. W 2016 roku wybory prezydenckie wygrał tam kandydat Partii Zielonych Alexander Van der Bellen, a zaledwie rok później kanclerzem tego kraju został faszyzujący Sebastian Kurz, którego ultrakonserwatywna Austriacka Partia Ludowa wygrała wybory parlamentarne. Ten zadziwiający bieg wypadków wynikał z logiki procesu wyborczego i sposobu przedstawiania przez media głównego nurtu osi politycznego sporu: gdy wyborcy mogli wyrazić swoją niechęć do establishmentu, głosując na lewicę, jak było w drugiej turze wyborów prezydenckich, wybrali opcję postępową. Gdy w wyborach parlamentarnych konfrontacja przebiegała zgodnie z linią liberalne centrum vs populistyczna prawica, wybrali prawicę, uznając, że wszystko jest lepsze niż kontynuacja miałkich rządów (neo)liberalnego establishmentu.
W tym jednym punkcie nie sposób nie zgodzić się z populistami: istniejący system polityczny, w tym szczególnie hegemonia sprawowana w jego obrębie przez (neo)liberalno-konserwatywne centrum – znów: nie przez przypadek, ale w efekcie celowego ukształtowania mechanizmów reprezentacji – osiągnęły stan wyczerpania. Jesteśmy w sytuacji, którą za Immanuele Wallersteinem najlepiej określić jako moment bifurkacji, czyli wyboru między dwiema wykluczającymi się alternatywami. Wewnętrzna dynamika systemu uniemożliwia kontynuację business as usual, wymuszając jakiś rodzaj radykalnej zmiany. Dzisiaj, jak stwierdził to kiedyś Slavoj Žižek, największymi utopistami – w sensie wiary w coś nieodrzecznego – są ci, którym wydaje się, że da się w nieskończoność przedłużać obowiązywanie (neo)liberalnego status quo. W latach 80. mogli oni przekonywać nas, że nie ma alternatywy, dzisiaj jednak hasło to brzmi cokolwiek tragikomicznie, bo widać, że alternatywa jest, chociaż wcale nie taka, z jaką zażarcie walczyli (neo)liberałowie przez ostatnie dekady, a więc nie radykalnie lewicowa, ale populistyczno-faszystowska. Nie jest to paradoks: liberalne centrum włożyło w ostatnich dekadach ogromny wysiłek w niszczenie postępowo-emancypacyjnych alternatyw społeczno-politycznych. Nawet dzisiaj (sic!) na łamach „Gazety Wyborczej” przeczytać można anty-socjalne filipiki Witolda Gadomskiego, w których redystrybucja zrównana jest z „rozdawnictwem”, a oczekiwanie sprawiedliwego udziału w bogactwie społecznym z „roszczeniowością”. Czy powinno to więc dziwić, że ogromne segmenty społeczeństwa korzystające np. z programu 500+, gdy słyszą podobne inwektywy, mają wielką ochotę kopnąć w stolik, za to niewielką bronić „formalnych ram systemu”, który przez dziesięciolecia nie tylko ignorował ich nędzę, ale piórami publicystów takich, jak Gadomski dyskursywnie ją sankcjonował?
Odpowiedzią na populistyczny atak nie może być obrona status quo ante, bo to właśnie ono stworzyło warunki możliwości owego ataku. Musi raczej przybrać postać postępowej alternatywy. To właśnie ma na myśli Wallerstein, gdy mówi o bifurkacji – stoimy przed wyborem: albo ruch postępowy w kierunku emancypacji, równości i demokratycznego upodmiotowienia albo krok w tył w stronę nowych form autokratycznej, scentralizowanej władzy przywracającej hierarchie materialne, symboliczne i, co niesłychanie ważne, dżenderowe znane z przeszłości. Rozwiązanie złożonych problemów, z jakimi się dzisiaj konfrontujemy, musi być samo w sobie złożone, ponieważ jednak niedostatki reprezentacji i poczucie wykluczenia z procesu decyzyjnego zajmuje tak ważne miejsce w motywacji populistów, postępowa odpowiedź na wyzwanie populizmu musi zawierać w swoim trzonie komponent polityczny gwarantujący większą reprezentatywność, a więc większą demokratyczność procesów podejmowania politycznych decyzji. Samo w sobie to nie wystarczy, jednak brak owego elementu będzie spychał nas coraz bardziej w kierunku autokracji.
Dyskusjom na temat demokratycznych alternatyw dla parlamentaryzmu towarzyszy jedno fundamentalne nieporozumienie. Krytycy radykalnej demokracji zdają się mniemać, że oznacza ona przede wszystkim i głównie wiecowość, czyli podejmowanie decyzji w trakcie zgromadzeń, w których uczestniczą wielkie masy obywateli i obywatelek. Takie ustawienie dyskusji pozwala łatwo zdyskredytować zwolenników i zwolenniczki radykalnej demokracji – pomysł, aby w ten sposób podejmować większość decyzji politycznych jest oczywiście niedorzeczny. Podobne rozwiązanie może sprawdzać się w stosunkowo niewielkich wspólnotach nie przekraczających rozmiarami małego miasta, nie może być jednak trzonem organizacyjnym, gdy mówimy o podejmowaniu decyzji w większej skali. Aby zrozumieć, o co chodzi w radykalnej demokracji, musimy więc od razu odrzucić podobne niedorzeczności. Stawką dalszej demokratyzacji jest niekoniecznie bezpośrednio rozumiana partycypacja, ale reforma mechanizmu przedstawicielstwa tak, aby uczynić go bardziej rzetelnym w reprezentowaniu opinii, wartości i norm obecnych w społeczeństwie. To można osiągnąć na najróżniejsze sposoby, spośród których poniżej omówię krótko trzy, aby zilustrować ogólny kierunek myślenia zwolenników i zwolenniczek radykalnej demokracji.
Poszukując alternatywy dla polityki parlamentarnej, nie jesteśmy skazani na myślenie w próżni. Pisałem wcześniej o świadomej rezygnacji z głosowania na rzecz losowania w starożytnej Grecji. Obiekcje, jakie Grecy mieli wobec wyborów, nie tylko nie zniknęły, ale mają dzisiaj nawet solidniejsze podstawy. Demagogia to jeden z naczelnych problemów współczesnej polityki. Zarówno tradycyjne media masowego przekazu, jak i nowsze technologie telekomunikacyjne, na przykład media społecznościowe, nie tylko go nie rozwiązały, ale nawet wzmocniły zagrożenie z jego strony. Polityka rozpuszcza się dzisiaj w marketingu i celebryctwie, a kosztowność kampanii wyborczych sprawia, że pieniądze odgrywają w polityce rolę ogromną, jeśli nie w ogóle centralną. Nie powinny więc dziwić głosy, że zastąpienie procesu wyborczego mechanizmem losowania to dobry sposób na usprawnienie naszej dysfunkcjonalnej polityki. Jeśli bowiem grupa reprezentantów ma być reprezentatywna dla populacji – a argumentować inaczej urągałoby logice i politycznemu znaczeniu terminu „reprezentacja” – to nie ma lepszego sposobu jej wyłonienia niż losowanie. Konkluzja taka wynika chociażby z absolutnych podstaw metodologii badań społecznych. Jeśli więc w demokratycznym społeczeństwie działania władzy mają odzwierciedlać opinie obywatel i obywatelek, nie widać powodu, dla którego ciała przedstawicielskie nie mogłyby pochodzić z losowania. Ktoś powie, że demokracja musi również respektować prawa mniejszości, co do tego jednak nie ma też chyba raczej kontrowersji w szerszej populacji, nie jest bowiem tak, że większość społeczeństwa chciałaby sprawować tyranię nad mniejszością. Mamy raczej do czynienia z czymś odwrotnym: dzisiaj to mniejszości – rozumiane w sensie proporcji wyborców stojących za rządem do całej populacji – tyranizują większość, nie respektując jej praw. Nic też nie stoi na przeszkodzie, aby radykalnie demokratyczny system miał swoją konstytucję, również przyjętą w większościowym głosowaniu i zawierającą świadome samoograniczenie woli większości ze względu na niezbywalne prawa mniejszości.
Spośród wielu propozycji przywrócenia mechanizmu losowania w funkcjonowaniu demokracji najciekawsza, bo też najbardziej szczegółowa wyszła w latach 80. ubiegłego stulecia spod pióra australijskiego filozofa Johna Burnheima. W wydanej w 1985 roku książce Is Democracy Possible? autor ów przedstawia propozycję systemu politycznego, który nazywa demarchią, a więc „rządami ludu” w nieco innej formie frazeologicznej. Zakłada ona w pełni losowy wybór ciał rządzących na poziomie centralnym, w tym szczególnie zgromadzenia narodowego. W losowaniu tym braliby udział wszyscy posiadający prawa polityczne na danym obszarze; gdyby ktoś odmówił pracy w tak wyłonionym „parlamencie”, na jego miejsce poszukiwano by osoby przypominającej go lub ją jak najbardziej pod względem socjometrycznym, na przykład w tzw. próbie rezerwowej albo poprzez kolejne losowanie (procedura stosowana w badaniach społecznych). Dodatkowo na poziomie lokalnym funkcjonować by miały grupy zadaniowe, również wybierane losowo, ale tylko spośród osób, które zadeklarowałyby wcześniej zainteresowanie danym tematem. Grupy te konstruowane byłyby ad hoc w zależności od rozmiaru lokalnej populacji oraz problemów, które trzeba rozwiązać. W praktyce oznaczałoby to, że każdy i każda z nas mogłaby znaleźć się w ogólnokrajowym parlamencie, a oprócz tego wskazywałaby kilka obszarów problemowych, w których gotowa byłaby zasiadać w lokalnych grupach zadaniowych wyłanianych również poprzez losowane. Oprócz tego Burnheim proponuje powołanie do życia grup drugiego poziomu, których zadaniem byłaby formalna kontrola nad całym procesem. Byłyby one losowane spośród osób zasiadających wcześniej w grupach pierwszego poziomu, a więc posiadających praktyczne doświadczenie i wiedzę dotyczącą funkcjonowania systemu. Wszystkie grupy na wszystkich poziomach byłyby ściśle rotacyjne i można by zasiadać w nich tylko przez określony czas. Potem wracałoby się na swoje dawne miejsce w społeczeństwie. Procesy decyzyjne miałby być otwarte, co znaczy, że posiedzenia wszystkich grup byłyby rejestrowane, a ich zapisy publicznie udostępniane (poza, rzecz jasna, szczególnymi wypadkami informacji tajnych ze względów operacyjnych, np. dotyczących walki ze zorganizowaną przestępczością itp.). Burnheim postuluje istnienie sił porządkowych przypominających policję, jednak pod warunkiem ich bezpośredniej kontroli przez organy demokratyczne. Każdy i każda miałaby też możliwość odwołania się od kontrowersyjnych decyzji do niezależnych trybunałów, co realizowałoby zasadę niezależności władzy sądowniczej. System ten nie równałby się rezygnacji z istnienia aparatu administracyjnego podobnego do tego, który działa dzisiaj. Postulowane zmiany dotyczą instytucji politycznych, a więc tych, które rządzą – ustalają prawa, priorytety wydatków budżetowych, decydują o sojuszach międzynarodowych czy zasadach redystrybucji społecznego bogactwa itp. – a nie tych, które zarządzają, czyli wykonują codzienną pracę administracyjną. Kwestie te są w dyskusjach na temat demokracji radykalnej mieszane i zafałszowane podobnie do kuriozalnego „sporu” o wiecowość, o czym pisałem przed momentem. Nie chodzi bynajmniej o to, że każda osoba musiałaby codziennie decydować o tym, gdzie konkretnie wyznaczyć miejsce parkingowe lub jak zorganizować przetarg na nowe połączenia autobusowe, ale raczej o większy wpływ przeciętnego człowieka na proces podejmowania politycznych decyzji o priorytetach: czy chcemy więcej miejsc postojowych dla samochodów czy może zamiast nich ścieżki rowerowe albo czy stawiamy na rozwój transportu indywidualnego czy zbiorowego.
Inna propozycja odwołująca się również do losowania to random sample voting, czyli głosowanie losowej próby, pomysł wysunięty przez amerykańskiego informatyka i wynalazcę Davida Chauma. Implementacja owego rozwiązania jest dość skomplikowana, ale idea bardzo prosta: za każdym razem, gdy musimy podjąć ważną polityczną decyzję, powołujemy ad hoc poprzez losowanie reprezentatywną dla społeczeństwa grupę obywateli i obywatelek – czyli w polskich warunkach grupę tysiąca kilkudziesięciu osób – i prosimy ich, aby zagłosowali w danej sprawie. Jest to więc sposób na szybkie, tanie i proste przeprowadzanie głosowania bardzo zbliżonego w rezultatach do ogólnokrajowego referendum. Analogiczny sposób rozumowania stoi za rozwiązaniem, które jest już gdzieniegdzie stosowane, a mianowicie za ideą paneli obywatelskich, czyli wyłanianych losowo grup obywateli i obywatelek, których zadaniem jest przedyskutowanie jakiegoś problemu i sformułowanie zaleceń dotyczących zmian prawnych w danym zakresie. To właśnie takie grupy powołane w Irlandii zarekomendowały przeprowadzenie referendum w sprawie usunięcia zakazu aborcji z konstytucji. W Polsce panele obywatelskie działają na przykład w Gdańsku, gdzie mają pewien wpływa na politykę lokalną.
Plusy tego typu rozwiązań są oczywiste: reprezentatywność, poznawcze i ideologiczne zróżnicowanie grup podejmujących decyzje (dzisiaj są one zatrważająco monolityczne, stąd też po części bierze się ich konserwatyzm i dysfunkcjonalność), równość w dostępie do procesu politycznego dalece większa niż w przypadku wyborów, a więc silniejsze upodmiotowienie ludu, ograniczenie korupcji i rozbicie układów, likwidacja problemu niskiej frekwencji, który delegitymizuje dzisiejsze ustroje parlamentarne oraz – last but not least – likwidacja zjawiska „partiokracji” czyli sytuacji, w której poseł bądź posłanka są zmuszeni do lojalności wobec swojej partii, a nie wyborczyń czy społeczeństwa, a karą za nieposłuszeństwo jest usunięcie z list wyborczych przy najbliższej nadarzającej się okazji.
Żadne rozwiązanie nie jest pozbawione wad i miałyby je również systemy demarchiczne. Najczęściej podnoszony to ryzyko powołania do ciał rządzących nie tych, którzy mają najlepsze zdolności do wykonywania zadań związanych z władzą. Oprócz tego mamy zawsze pewne ryzyko złej reprezentacji (przypadkowość), chociaż to akurat nie jest istotny problem, istnieją bowiem procedury pozwalające zmniejszyć to ryzyko nawet do ułamkowych części procenta. Innym ograniczeniem mógłby okazać się problem legitymizacji, czyli uzasadnienia, czemu mamy być posłuszni władzy, którą wybrał totolotek. Wspomina się również czasem o nieodpowiedzialności rządzących związanej z brakiem lęku przed utratą mandatu w wyborach.
Nie ma tu miejsca na szczegółowe polemiki, bardzo krótko odniosę się jednak do tych zarzutów. Musimy przede wszystkim pamiętać, że nie chodzi o ocenę tych czy innych pomysłów na radykalną demokratyzację w absolutnej skali politycznej jakości i trafności, ale o ich porównanie ze status quo, które samo w sobie jest wielce problematyczne. Właściwe pytanie nie brzmi więc, czy wymyśliliśmy oto idealny system władzy pozbawiony wszelkich wad, ale czy propozycja jest lepsza od tego, z czym mamy obecnie do czynienia; przez „lepsza” rozumieć należy taka, która przynajmniej niektóre kwestie rozwiązuje lepiej niż to, co teraz mamy i nie generuje większej liczby problemów. Jeśli tak postawimy sprawę, od razu widać, że niektóre zarzuty przeciw demarchii stosują się z przynajmniej taką samą, jeśli nie większą siłą do parlamentaryzmu. Różne rzeczy można mówić o istniejących systemach politycznych, trudno jednak utrzymywać dalej złudzenie, że wynoszą one do władzy ludzi kompetentnych, inteligentnych i będących nosicielami najwyższych standardów etycznych. Czy Donald Trump to mądry przywódca i dobry człowiek? Czy Victor Orbán albo Rodrigo Duterte zasługują na miano etycznego wzoru? Czy nasi parlamentarzyści to rzeczywiście crème de la crème naszego społeczeństwa? Czy Grzegorz Schetyna to wybitna alternatywa dla Jarosława Kaczyńskiego? Jeśli rzeczywiście jakość klasy politycznej – jakoś zarówno merytoryczna, jak i etyczna – jest naszym zmartwieniem, to powinniśmy pilnie poszukiwać alternatyw dla obecnego systemu, a nie cementować jego trwanie.
Bez wątpienia lęk przed weryfikacją wyborczą jest czynnikiem skłaniającym naszych przedstawicielki i przedstawicieli do liczenia się z opinią społeczną, jednak pragmatyka parlamentaryzmu jest taka, że lojalność wobec partii, szczególnych grup interesu albo sponsorów – tam, gdzie nie ma zakazu finansowania kampanii ze środków prywatnych –okazuje się nieraz silniejsza niż lojalność wobec wyborców lub dobra wspólnego.
Najpoważniejszym problemem spośród wymienionych powyżej byłaby chyba kwestia legitymizacji demarchii i jej obrony przed próbami podważania jej ze względu na jej losowy charakter („rządy totolotka”). To jednak, jak każdy problem o naturze ideologicznej, jest głównie kwestią odpowiedniej pracy dyskursywnej i kształtowania podmiotowości. Przypadkowość przynależności do takiej, a nie innej grupy etnicznej, narodowej bądź religijnej nie jest wcale mniejsza, a jak wiemy, identyfikacja z nimi bywa ogromna. Nie widać powodu, dla którego co do zasady nie dałoby się wytworzyć jej również wobec ustroju demarchicznego.
Na koniec tej części jedna jeszcze konkretna radykalnie demokratyczna propozycja ustrojowa, a mianowicie idea płynnej demokracji (ang. liquid democracy) rozwijana przez fundację Democracy Earth. Jest to pomysł na połączenie reprezentacji oraz bardziej bezpośrednich form suwerenności politycznej funkcjonalnie bliskich referendum. W praktyce opiera się na wykorzystaniu nowych technologii teleinformatycznych (intenet, aplikacje mobilne), a jego istotę stanowi rozbicie relacji reprezentacji i uczynienie jej warunkową. W płynnej demokracji moglibyśmy przekazywać swój głos komuś innemu, mielibyśmy jednak możliwość wycofania swojej reprezentacji, jeśli stwierdzilibyśmy, że dana osoba nie działa zgodnie z naszym własnym światopoglądem lub jakaś sprawa jest tak ważna, że chcemy móc się na jej temat wypowiedzieć sami i same. Byłby to więc mechanizm nie tylko powoływania, ale również odwoływania przedstawicieli oraz przedstawicielek gwarantujący, że faktycznie reprezentują oni i one nasze zdanie. Oprócz tego mielibyśmy możliwość delegowania jako naszych reprezentantów i reprezentantki różnych osób w zależności od obszaru czy też problemu, z którym trzeba byłoby sobie poradzić – moglibyśmy delegować nasz głos w sprawach, na przykład, ekologii na jedną osobę, a na kogoś innego, gdy chodzi o szkolnictwo czy politykę międzynarodową. Byłoby to bez wątpienia usprawnienie mechanizmu reprezentacji i likwidacja problemu, przed którym często stajemy: zagłosowałabym na polityczkę X, bo świetnie zna się na jakiejś sprawie, gdyby nie to, co uważa ona na temat religii, Unii Europejskiej albo sądownictwa. W płynnej demokracji nie byłoby takiego dylematu.
Powyższe zestawienie to tylko niektóre spośród konkretnych pomysłów na demokratyzację parlamentaryzmu, jakie się obecnie pojawiają. Każdy z nich jest inspirujący, chociaż wobec każdego trzeba też zachować ostrożność. Nie dlatego, że stoją za nimi wątpliwe idee bądź postulaty, ale dlatego, że pełna ocena ich wartości mogłaby dokonać się tylko w praktyce. Polityka nie jest bowiem akademicką debatą, ale praktycznym przedsięwzięciem świadomego kształtowania naszego sposobu bycia razem jako ludzi (oraz, w coraz większym stopniu, również jako nie-ludzi). Teoretyczne debaty są potrzebne i wartościowe, jednak ostatecznym horyzontem weryfikacji będzie zawsze praktyka. Istota ludzka jest też zbudowana w taki sposób, że kwestie praktyczne najlepiej opanowuje w praktyce, trzeba by więc zacząć wprowadzać omówione powyżej – oraz inne – pomysły w czyn, przyglądając się efektom i korygując niedociągnięcia. Oczywiście, nie ma mowy, aby z dnia na dzień zmienić całkowicie ustrój równie złożonej całości, co państwo. O wiele sensowniejsze wydaje się testowanie alternatyw najpierw w mniejszej skali, na przykład miasta czy dzielnicy. Nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy zaczęli bardziej demokratycznie decydować o tym, co dzieje się na naszej ulicy, w naszej dzielnicy, wsi czy miasteczku. Bogatsi o tego typu doświadczenia, moglibyśmy stopniowo zmieniać ogólną formę naszego politycznego życia, nadbudowując większe struktury na demokratycznym fundamencie mniejszych, jak wyobrażał to sobie na przykład Murray Bookchin.
Demokracja jako forma życia
Książka, którą oddajemy w ręce Czytelniczek i Czytelników powstała jako efekt półrocznego cyklu wykładowo-dyskusyjnego, które Biennale Warszawa prowadziło, jak już wspomniałem, od stycznia do czerwca 2018 roku. Punktem wyjścia był dla nas opracowany w 1981 roku przez Solidarność program Samorządnej Rzeczypospolitej. Dzisiaj jest on w większości zapomniany, a współczesna Solidarność to raczej parodia tamtej organizacji niż jej kontynuacja – podczas gdy tamten związek był awangardą, gdy chodzi o wymyślanie nowego, postępowego świata, dzisiejsza Solidarność obsesyjnie broni świata dawnych przywilejów, jak na przykład możliwości bezkarnego molestowania dzieci przez duchownych, jak widzieliśmy przy okazji obrony przez działaczy Solidarności pomnika pedofila Henryka Jankowskiego w Gdańsku.
Fundament perspektywy, w której patrzyliśmy na demokrację w owym cyklu kilkudziesięciu wydarzeń, wyznaczyło ujęcie jej nie jako zestawu idei, ale jako pewnej formy życia. Forma owa, niezależnie od instytucjonalno-historycznego kontekstu, w jakim się pojawia, ma trzy podstawowe cechy. Po pierwsze jest kolektywna: demokracja to nie sposób na realizację swoich prywatnych interesów, ale zbiorowe praktykowanie troski o dobra wspólne. Po drugie, demokracja oznacza egalitaryzm, a więc równy udział każdego i każdej we wszelkich procedurach władzy. Po trzecie zaś demokracja to proces komunikacyjny i gdziekolwiek się pojawia, przyjmuje formę debaty oraz wymiany argumentów i opinii pomiędzy zaangażowanymi stronami.
Te trzy cechy kierowały wyborem tematów i problemów, którymi zajmowaliśmy się przez owe sześć miesięcy 2018 roku, zdecydowały więc również o treści niniejszej książki zawierającej rozmowy z osobami zaangażowanymi we wspomniany cykl. Wybór, jaki się tutaj znalazł nie jest ani systematyczny ani reprezentatywny dla szerokiego spektrum samozorganizowanych i demokratycznych inicjatyw, z jakimi mamy obecnie do czynienia. Jako kuratorowi cyklu, a później redaktorowi niniejszego zbioru zależało mi raczej na pokazaniu różnorodności tego typu praktyk – różnorodności historycznej, geograficznej, kulturowej oraz „branżowej”, a więc dotyczącej różnych pól życia społecznego.
Całość otwiera rozmowa z Moniką Kosterą, badaczką i teoretyczką zarządzania prowadzącą systematyczne empiryczne badania spółdzielni i innych samozorganizowanych przedsięwzięć. Wartość tej rozmowy polega przede wszystkim na tym, że wprowadza do dyskusji na temat demokratycznej samoorganizacji perspektywę aksjologiczną, wskazując na dezalienujący wymiar tego typu praktyk, które mogą stać się odtrutką na wszechogarniający nas cynizm.
Pojawiająca się później rozmowa z ukraińskim historykiem Dmytro Stasiukiem zabiera nas w historyczną podróż do czasów rewolucji październikowej, gdy na stepach Dzikich Pól w południowo-wschodnie Ukrainie grupa anarchistyczny działaczy i działaczek podjęła jeden z największych znanych w historii eksperymentów budowy demokratycznych i horyzontalnych struktur władzy w skali terytorialnej typowej dla państwa. Przypadek ten dostarcza ważnych argumentów w dyskusji na temat tego, co jest, a co nie jest możliwe, gdy mówimy o praktycznej skuteczności anarchizmu. Pokazuje też inną ciekawą rzecz, a mianowicie duży potencjał samoorganizacji na terenach wiejskich, co idzie wbrew potocznemu przekonaniu o reakcyjno-konserwatywnym charakterze życia wiejskiego przeciwstawionej inherentnie postępowej naturze miasta.
Podobnie zaskakujących przykładów dostarcza pod tym względem kolejny wywiad, czyli rozmowa z kurdyjską socjolożką i aktywistką Dilar Dirik. Jej przedmiotem jest fascynujący eksperyment podjęty przez Kurdów i Kurdyjki na terenach północnej Syrii, gdzie budują oni autonomię bez państwa, do oficjalnie istniejących struktur władzy dopisując równolegle swoje własne organy demokratycznej samoorganizacji. Doskonale ilustruje to, mówiąc po Deleuzjańsku, kłączowo-nomadyczny charakter horyzontalnej samoorganizacji, która nie tyle przeciwstawia się twardo i frontalnie władzy państwowej, co raczej przenika przez jej szczeliny jak piasek przesypujący się przez szpary w palisadzie, aby użyć metafory zaproponowanej przez Deleuze’a i Guattariego.
Kolejna rozmowa przenosi nas w kontekst bardzo aktualny i bliski, a mianowicie do Puszczy Białowieskiej niszczonej przez administrację Prawa i Sprawiedliwości. Joanna Pawluśkiewicz i Jakub Rok z Obozu dla Puszczy opowiadają o swoich zmaganiach nie tylko z drwalami i władzą – lokalną oraz państwową – ale również z samymi sobą, czyli o trudnym, ale również niosącym dużo satysfakcji procesie organizacji Obozu. Rozmowa ta pokazuje, że jedynym sposobem na doskonalenie się w sztuce samoorganizacji jest praktyka, bo teoretyczne dywagacje często rozmijają się z naturą wyzwań, przed jakimi stajemy w praktyce. Wbrew temu, co można by sądzić, najtrudniejszym problemem do rozwiązania w codziennym funkcjonowaniu Obozu okazało się… podejście do zwierząt domowych i ich obecności na terenie Obozu.
Rozmowa z Georgiem Blokusem, reżyserem i aktywistą z Kolonii przenosi nas w zupełnie inny kontekst socjologiczny, czyli na pole instytucji kultury. Na podstawie swojego zaangażowania w prowadzenie Szkoły Politycznej Nadziei, samozorganizowanej inicjatywy edukacyjno-aktywistycznej, Blokus identyfikuje zarówno zagrożenia, jak i szanse, które wiążą się z tego typu przedsięwzięciami. Diagnozuje również istotny moment przejścia, w jakim się znajdujemy, kiedy to paradygmat sztuki partycypacyjnej, czyli działalności artystycznej włączającej odbiorców i odbiorczynie prowadzonej jednak w modelu instytucja-nadawczyni – uczestnik-odbiorca, ustępuje miejsca sztuce organizacyjnej, czyli próbom wykorzystania potencjału i zasobów instytucji kultury, zwłaszcza publicznych, do tego, aby tworzyć działające w świecie rzeczywistym mechanizmy rozwiązywania konkretnych, praktycznych problemów. Jest to perspektywa ważna dla całego Biennale Warszawa jako instytucji, która w ten właśnie sposób pragnęłaby zaangażować się w procesy rozgrywające się w najróżniejszych kontekstach i skalach – od miasta po płaszczyznę globalną.
Wywiad z Moniką Płatek w warstwie konkretów porusza coś, co można uznać za bardziej demokratyczną i wspólnotową metodę wymierzania sprawiedliwości i rozwiązywania konfliktów związanych z łamaniem prawa, a mianowicie tak zwaną sprawiedliwość naprawczą. Na bardziej ogólnym planie rozmowa ta dotyczy jednak sprawy fundamentalnej dla każdej demokracji, a mianowicie komunikacji i negocjacji pomiędzy często antagonistycznie nastawionymi grupami i jednostkami. Proces negocjowania ugody pomiędzy zwaśnionymi stronami można więc potraktować jako laboratorium racjonalności komunikacyjnej pozwalającej na wynegocjowanie rozwiązań korzystnych dla jak największej liczby osób. O tym deliberatywno-komunikacyjnym aspekcie horyzontalnej samoorganizacji dużo pisze na przykład David Greaber.
Książkę zamyka rozmowa z Marią Świetlik i Marcinem Koziejem związanymi z ruchem wolnego oprogramowania i zaangażowanymi w walkę o reformę praw autorskich w kierunku modeli bardziej otwartych i mniej restrykcyjnych. W domenie cyfrowej obserwujemy od kilku dekad istotne zjawiska tak demokratycznej, horyzontalnej samoorganizacji, jak i odgórnej kontroli i inwigilacji. Ogólnie rzecz biorąc, problem technologii jest w całym demokratycznym przedsięwzięciu nie do przecenienia i to nie dlatego, że technologia ma nam automatycznie stworzyć lepszy i bardziej sprawiedliwy świat – jak karykaturalnie przedstawiają ten problem osoby krytycznie nastawione do twierdzenia o postępowym potencjale nowych technologii – ale z tego powodu, że każda maszyna społeczna wymaga podbudowy w postaci określonych maszyn materialnych, w tym wypadku przede wszystkim maszyn pozwalających nam na zdalne komunikowanie się, a więc na przekazywanie idei, pomysłów i prowadzenie dyskusji pomiędzy osobami, które nie zawsze mają możliwość spotkania się fizycznie twarzą w twarz. W dzisiejszym świecie wielkiej złożoności i planetarnej skali sprawa ta wydaje się absolutnie priorytetowa.
Całościowy obraz, jaki wyłania się z tych rozmów jest zapewne utopijny w sensie propozycji fundamentalnej i całościowej reorganizacji naszego społecznego świata, nie jest jednak obrazem namalowanym w naiwnie różowych barwach. Wątek, który przewija się przez wiele wywiadów, to problem braku zasobów niezbędnych do samoorganizacji, w tym szczególnie niedostatek wolnego czasu. Jest jasne, że sposób życia, jaki narzuca nam kapitalizm, trudno pogodzić z dużym zaangażowaniem w sprawy wspólne. Parlamentaryzm posiada tę zaletę, że dobrze pasuje do realiów życia w kapitalistycznym świecie, gdzie nadmierne obciążenie pracą jest powszechnym doświadczeniem większości z nas – wystarczy raz na cztery lata wrzucić kartkę do pudła, aby być dobrym obywatelem lub obywatelką. Większe zaangażowanie wymagałoby większych ilości wolnego czasu, a do tego z kolei niezbędne jest zasadnicze przekształcenie w sferze gospodarczo-materialnej. Coś takiego, jak minimalny dochód gwarantowany wydaje się koniecznym wstępem do tego typu reform.
Widać więc, że poruszamy się w dużej mierze w horyzoncie post-kapitalistycznym, czego zresztą moi rozmówcy i rozmówczyni często nie kryją. Napotykamy tu ścianę, którą doskonale znamy z innych sytuacji, jak na przykład z dyskusji na temat zbliżającej się zagłady ekologicznej: kapitalizm wydaje się coraz bardziej niekompatybilny nie tylko z postępem, ale nawet z samym przetrwaniem ludzkości. Ten fundamentalny wybór przekonuje po raz kolejny, że (neo)liberalne status quo jest nie do utrzymania – nadchodzi epoka rewolucji bądź reakcji. Czym ona będzie, zależy od nas.